Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 3+. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 3+. Pokaż wszystkie posty

środa, 25 czerwca 2014

Ofiara – Pierre Lemaitre


Tytuł: Ofiara
Autor: Pierre Lemaitre
Wydawnictwo: MUZA
ISBN: 9788377587140
Ilość stron: 352
Cena: 34,99 zł


Pierre Lemaitre „kupił” mnie za sprawą drugiego tomu trylogii opisującej losy komisarza Camille’a Verhoevena – Alex. Wówczas, śledząc poczynania mężczyzny, mającego 145 cm wzrostu, zastanawiałam się jaki wpływ na jego wielkie dokonania ma nieustanne pragnienie udowodnienia światu, że na przekór gabarytom, potrafi wiele osiągnąć.
Akcja Ofiary rozgrywa się w cztery lata po tragicznej śmierci żony inspektora. Po tym czasie, bohater powoli stara się uporać z bolesną stratą, odnajdując ukojenie w ramionach kochanki, Anne Forestier.
Niestety, ktoś próbuje wykorzystać jego związek i wiążącą się z nim podatność na zranienia – kobieta pewnego fatalnego ranka zostaje pobita, gdy staje się przypadkowym świadkiem napadu na sklep jubilerski. O jej znalezieniu się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze zadecydował wyjątkowo niekorzystny splot przypadków, które z wielką skrupulatnością odnotowuje Lemaitre. Bohaterka miała w sobie na tyle silnej woli, by do ostatniej chwili walczyć o przeżycie – będąc ledwo świadomą, zdecydowała się na próbę ucieczki z miejsca zdarzenia. Tym czynem jeszcze bardziej rozeźliła sprawców, którzy obrali ją sobie za kolejny cel – przez następne godziny po napadzie, nie ustawali w  dążeniach do tego, by ją zabić, osaczając ją za równo w szpitalu, jak i po ucieczce z niego – w domu.
Camille postanawia prowadzić śledztwo na własną rękę: nie przyznaje się przed szefostwem do relacji łączącej go z ofiarą, narażając się nie tylko na dyscyplinarne usunięcie z policji, ale też karę więzienia.
By dowiedzieć się kto czyha na jego ukochaną, Verhoeven jest w stanie odwołać się nawet do znajomości z mordercą swojej żony. Odsuwając w cień nienawiść, lokuje w nim zaufanie, wiedząc, że jest on jego ostatnią szansą na ratunek.
Tym, co wysuwa się w powieści tej na plan pierwszy jest jej warstwa narracyjna – Lemaitre z niesamowitą drobiazgowością relacjonuje przebieg wydarzeń, poświęcając nawet najmniejszym szczegółom bardzo wiele uwagi. Pierwsze rozdziały stanowią przejmujące otwarcie – czytelnik klatka po klatce, sekunda po sekundzie, obserwuje poczynania napastników i ofiary. Przypomina to nagranie puszczone w zwolnionym tempie, podczas którego przyglądamy się każdemu wydarzeniu z zaskoczeniem. Charakterystyczna narracja, w większości prowadzona w czasie teraźniejszym zwiększa dynamikę tekstu, sprawia, że od mozolnego i szczegółowego opisu przechodzimy do zapisu na zwiększonych obrotach.
Mimo dbałości autora o stopniowanie napięcia, wprowadzenie wątków z przeszłości i zbudowanie postaci o mocnych rysach, książce tej daleko do rewelacyjnej części poprzedniej. Niemalże przez całą lekturę, nie potrafiłam się w nią wgryźć. Namęczyłam się strasznie, z nadzieją wypatrując rychłego końca, który – trzeba przyznać – okazał się najmocniejszym fragmentem książki. Ostanie kilkadziesiąt stron rzeczywiście buzowało od napięcia, niepewności, suspensu, a jednak nie zdołały one ocalić obrazu całości. Pomimo zmyślnie skonstruowanej fabuły, zapewnienia ciekawego rozwiązania i precyzyjnego splotu wydarzeń, Lemaitre tym razem mnie nie porwał. To przedziwne, bo analizując tekst Ofiary „na chłodno”, dostrzegam ogrom jej zalet i to jak bardzo jest przemyślana oraz dopracowana. Wszystko to odbywa się jednak na płaszczyźnie rozumowej, a zabrakło tego, co w sensacji najważniejsze – emocjonalnego zaangażowania.
Czuję niedosyt, lecz Lemaitre’a nie skreślam. Nie po Alex.


Recenzja poprzedniego tomu:

http://shczooreczek.blogspot.com/2014/02/alex-pierre-lemaitre.html

czwartek, 13 marca 2014

Harjunpää i dręczyciel kobiet - Matti Yrjänä Joensuu


Tytuł:  Harjunpää i dręczyciel kobiet
Autor: Matti Yrjänä Joensuu
Wydawnictwo: Kojro
ISBN: 9788392823537
Ilość stron: 194
Cena: 37,80 zł


Książka ta stanowi jedną z pierwszych opowieści z cyklu o śledczym Wydziału Kryminalnego  Harjunpää, którego akcja ulokowana została w Helsinkach. Tam też od pewnego czasu grasuje mężczyzna napadający na kobiety, który z każdym kolejnym atakiem staje się coraz odważniejszy i coraz bardziej nieobliczalny.
Mimo braków w kadrze, sprawą zajmuje się Timo, bardzo przejęty losem ofiar, których z dnia na dzień przybywa.
Niestety, część ta posiada o wiele więcej wad niż zalet, rzucających się w oczy zwłaszcza po lekturze poprzedniczki.
Tym, co należałoby wytknąć  w pierwszej kolejności jest zmarnowanie szans związanych z miejscem wydarzeń – mimo że Finlandia jest krajem nader specyficznym, o niepowtarzalnym klimacie tak często wykorzystywanym przy konstruowaniu kryminałów, autor zdaje się zupełnie z niego nie korzystać – gdyby lokalizacja nie została sprecyzowana, moglibyśmy właściwie umiejscowić akcję w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej – nic bowiem nie sugeruje wyjątkowości scenerii. Tło jest mdłe i nijakie, w żaden sposób nie wpływa na klimat powieści, tak często ciężki i mający spory potencjał do tego, by doskonale korespondował z opisywanymi wydarzeniami, o wcale nielekkiej materii.
Minusem jest także kreacja bohaterów – mimo że Timo był mi znany z późniejszej części (a jako pierwszej wydanej w Polsce), miałam nieustające wrażenie, że czytam o kimś zupełnie innym. Z śledczego o wielkim talencie, stał się nagle postacią bezbarwną, rozmemłaną, toczoną dziwnymi, niewyjaśnionymi skojarzeniami, kłębiącymi się w jego głowie. Oczywiście należałoby tutaj zmienić perspektywę i spojrzeć na tę ewolucję zgodnie z chronologią - gdybym czytała książki w kolejności ich powstawania, zmiana byłaby korzystna i niezwykle dynamiczna, ukazałaby człowieka, który realnie przechodzi transformację na oczach czytelnika, dojrzewa, nabiera doświadczenia - gdy jednak w mojej świadomości powstał już konkretny jego obraz, obraz śledczego ukształtowanego, trudno było mi się przestawić na jego 'wcześniejszą wersję'.
Gdyby nie partnerka ówczesnego Harjunpää, sprawa byłaby właściwie przegrana [trudno się zresztą dziwić, gdy policja ma do dyspozycji dwu pracowników, mających zająć się wszystkim naraz, z rewelacyjnymi rezultatami (oczywiście)].

Mimo że książka ta jest stosunkowo krótka, miałam wrażenie, że akcja niemożliwie się ślimaczy, co było dla mnie ogromnym zaskoczeniem: część, którą czytałam poprzednio (a która powstała 13 lat po Dręczycielu kobiet) charakteryzowała się wartkością, stopniowaniem napięcia, ciągłymi zmianami, zwrotami, które tutaj także sporadycznie występowały, nie miały jednak takiej siły oddziaływania, jakiej mogłabym oczekiwać, mając w pamięci emocje towarzyszące lekturze poprzedniej.
Prawdopodobnie wielki wpływ na sposób konstruowania fabuły miały też czasy, w których książka powstawała - wolne od dzisiejszego pospiechu i dążności do silnie zintensyfikowanych emocji, odzwierciedlane były w metodzie narracyjnej.
Zastanawiające jest to (i ciekawe!), jak pisarz uznany dziś za jednego z najlepszych fińskich twórców kryminałów, mógł kiedyś popełnić taką ramotkę, jaką w moim odczuciu niestety jest ta powieść. Nic w niej nie zaskakuje, jest raczej typowym, schematycznym, wręcz rażąco monotonnym (choć poprawnym) kryminałem, który możemy przeczytać, ale przy którym raczej większych emocji nie doświadczymy. Porównując Kapłana zła i Dręczyciela kobiet, wyraźnie zauważymy jak bardzo poprawił się warsztat autora i jak silnie jego powieści ewoluowały, przechodząc od klasycznego kryminału do powieści kryminalnej z silnie zaakcentowanym wątkiem społeczno-obyczajowym.

Dla mnie książka ta stanowi wielkie rozczarowanie, przezroczystą opowieść, pełniącą funkcję poprzedniczki historii o wiele bardziej znaczącej, o bogato zarysowanym tle społecznym, zaangażowanej w problemy współczesnego świata, przemocy i in. Tutaj tego nie ma – jeśli autor miał zamiar podkreślić niemoc fińskiej policji, niestety nie do końca dobrze ją zaakcentował.
Jestem jednak głęboko przekonana, że był to jedynie chwilowy spadek formy i autor w kolejnych częściach zachwyci tak samo mocnym akcentem, jaki zapamiętałam z Kapłana zła.  Nie ukrywam, że mimo tej wpadki, Harjunpää wciąż jest mi to postać bliska, o której chętnie poczytam, mając również nadzieję na kolejną ekranizację.

Jeśli ktoś ocenia książki po okładce, może go także zainteresować, że tym razem wydawnictwo zrezygnowało z twardej oprawy.

piątek, 28 lutego 2014

Zakochany Kafka – Jaqueline Raoul-Duval


Tytuł: Zakochany Kafka
Autor: Jaqueline Raoul-Duval
Wydawnictwo: Pascal
ISBN: 9788376422237

Ilość stron: 304
Cena: 39,90 zł


Franz Kafka zawsze zdawał mi się postacią interesującą – jego powieści zbudowały w mojej głowie obraz człowieka-absurdu, którego codzienność musiała być nietuzinkowa, przynaglająca go do tworzenia tekstów nie przez wszystkich należycie docenianych.
Inna rzecz – wysoko cenię sobie wszelakie opowieści o miłościach pisarzy – są one dla mnie niejako kluczem do wejrzenia w duszę tego, kto pisze tak a nie inaczej, kto z jakichś przyczyn realizuje w swych tekstach temat zakochania w sposób zindywidualizowany i mocno charakterystyczny. Nierzadko zastanawia mnie ile w fikcji literackiej odbicia życia, ile zniekształceń i zakrzywień. Nie ukrywam, że lubię, gdy powieści mające w tytule Zakochany…(wstaw nazwisko odpowiedniego pisarza) pisane są z wykorzystaniem sztafażu romansowo-obyczajowego, ukazując nie tylko suche fakty, ale także realizując je w sposób wciągający dla czytelnika.

Zakochany Kafka sugerował wszystkie te elementy: romantyczna, pastelowa okładka, wskazanie ważnej roli listów, pewna sugestia „powieści o…”, a nie notki encyklopedycznej czy też pracy badawczej, wtrącającej dialogi bardziej w formie cytatu, niż z chęci zwrócenia uwagi na relacje łączące bohaterów.
Książka ta to prawdziwe siedlisko rozmów – często urywanych, krótkich, rzeczowych zdań, które zwłaszcza w pierwszej części przywodzą na myśl dialogi sceniczne dwójki nowo poznanych osób: jedno pytanie nie wynika z drugiego, dialogi nie są płynne, stanowią raczej świadectwo próby zachłyśnięcia się drugą osobą, gestem nieporadnym, życzeniowym i choć do pewnego momentu atrakcyjnym, później – denerwującym.

Brnąc przez pierwsze sto stron miałam wrażenie, że to jedynie szkic przyszłej książki – kontury, zarysy wymiany myśli i wstępna fabuła.
Blurb sugeruje, że książka ta będzie miała charakter powieści biograficznej: i rzeczywiście, kilka ustępów językowo i konstrukcyjnie przypomina powieść, kilka zaś notkę biograficzną zaczerpniętą ze słownika encyklopedycznego, mającą ewidentnie dokumentarny charakter, nie zaś jak chyba chciała autorka, zbeletryzowany.
Moje oczekiwania rozminęły się z tym co zastałam – spodziewałam się tekstu o wiele silniej podporządkowanego regułom powieści, nosiłam się z nadzieją na wciągającą, pełną pasji opowieść o czterech miłosnych obsesjach Kafki, dostałam zaś niemalże podręcznikową relację jego związków, z dodaniem odpowiednich cytatów zaczerpniętych z listów i dzienników.
Wiele ustępów jest zupełnie zbędnych: miały chyba wprowadzić nutkę kontrowersji, jednak realnie niczemu nie służą, raczej zniesmaczają niż wzbudzają ciekawość: jak na przykład wyimek o masturbacjach Kafki na myśl o jednej z panien – po co mi to było wiedzieć?

Tym, co jest plusem, to rzetelne uporządkowanie. W książce zostały wydzielone cztery części, z których każda podejmuje temat kolejnej miłości Kafki. Są zatem:

- Felicja – uczucie chyba najdłuższe i najbardziej chaotyczne: stanowiące raczej miłość listową, przerywaną kilkoma wybitnie nieudanymi spotkaniami. Franz i Felice miotają się, nie są pewni swoich uczuć, zaręczają się i zrywają zaręczyny, raz się wzajemnie zniechęcają, innym razem błagają o jakikolwiek przejaw uczucia, zupełnie nie wiedzą czego chcą, ich pragnienia ciągle się rozmijają, w niczym się nie zgadzają. Felice Kafki nie docenia – mimo że czyta wiele, jego teksty zbywa milczeniem, nie komentuje, czym jawnie daje mu znać, że ich nie aprobuje.
W „czasie Felicji” Franz wikła się uczuciowo także z Gerti i Gretą – są to jednak krótkie, platoniczne, peryferyjne relacje, bez większego znaczenia.
-  Julia – kolejna kobieta, z którą Kafka się zaręcza, ostentacyjnie wyrażając bunt przeciwko pogardzie rodziny, jaką wobec niego i niej (córki szewca) żywili.
- Milena – przy niej Franz z niezwykłą intensywnością uświadamia sobie, że rządzi nim obsesja tego, że nie podoła żadnemu związkowi – to ona jest przyczyną rozpadu każdego z nich. Zwierza się Kafka tutaj ze swojego pierwszego seksualnego doświadczenia, które na zawsze zdeterminowało jego późniejsze decyzje.
 - Dora – kobieta, z którą los zetknął go, gdy był już bardzo schorowany. To chyba jedyny z jego związków, który miał realna szansę przetrwania, oparty był bowiem na prawdziwej miłości, służbie drugiemu, bezinteresownej pomocy i wspólnocie dusz.
Gdy jest toczony chorobą, zaczyna pragnąć żyć: z nią, przy niej, dla niej.

Największym plusem książki jest… wydanie. Staranne, na doskonałej jakości papierze, z naprawdę piękną okładką. Niestety, największym zarzutem wobec treści jest jej wtórność i brak pasji, której oczekiwałabym przy wczytywaniu się w relacje miłosne. Książka ta zdaje się jedynie opracowaniem listów na potrzeby jakiejś pracy, opracowaniem jednak tak słabym, że o wiele większym pożytkiem byłoby skierowanie ku źródłom i odczytanie bezpośrednio dzienników i epistolarnych tekstów Kafki, które przynajmniej nie oszukiwałyby formą i nie pretendowałyby do miana powieści.
Jest wydanie to świadectwem uczuciowego życia geniusza o niezwykle skomplikowanej osobowości: zmiennej, skłonnej do autodestrukcji, nieznośnej, wybuchowej, niezrównoważonej, mam jednak wrażenie, że to zapis wybiórczy, nie ukazujący całości złożonej postaci jaką niewątpliwie był Kafka. Z pewnością sięgnę do Dzienników – mam wrażenie, że one, paradoksalnie, pozwolą mi lepiej zapoznać się z tym, co tutaj zostało potraktowane w mojej opinii po macoszemu.

środa, 26 lutego 2014

Tajemnica szkoły dla panien – Joanna Szwechłowicz


Tytuł: Tajemnica szkoły dla panien
Autor: Joanna Szwechłowicz
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ISBN: 9788378396918
Ilość stron: 344
Cena: 32 zł


Kryminały retro spisane chociażby wprawną ręką Marka Krajewskiego zawsze budzą moje uznanie i wielką fascynację.

Nowe nazwisko – Joanna Szwechłowicz – zupełnie nie zwróciłoby mojej uwagi, gdyby nie stylizowana na retro okładka oraz opis, podkreślający charakter tekstu.

Pod względem językowym nie można książce tej niczego zarzucić – dobrze oddaje mowę lat 20-tych XX wieku, sprawnie posługuje się popularnymi podówczas frazami, jak odchodzące już dziś do lamusa „Bogiem a prawdą”. Autorce udało się zbudować klimat opisywanych lat nie tylko dzięki precyzyjnemu oddaniu warstwy lingwistycznej, ale też dzięki bogato i wiarygodnie zarysowanym realiom społeczno-obyczajowym.
Oto w Mańkowicach 1922 roku, w szkole dla dziewcząt, wiesza się jedna z uczennic. Sprawa ma zostać wyciszona, po to, by „nie zrobić większych szkód”. Choć wydarzeniu towarzyszy niemały skandal, wszystko wskazuje na to, że śledztwo uda się zamknąć bardzo szybko. Okazuje się to jednak niemożliwe, gdy niewiele później odnalezione zostają kolejne zwłoki, wyraźnie powiązane z pierwszą śmiercią.  Śledztwo prowadzi podkomisarz Hieronim Ratajczak, któremu nie w smak jest zajmowanie się tak poważną sprawą – daleki jest on bowiem od znanych z innych kryminałów detektywem: nie posiada owego instynktu łowcy, tak ważnego podczas prowadzenia dochodzenia w sprawie wyższej rangi niż kradzież cukru.

Sprawa śmierci Marianny jest dla niego tym trudniejsza, że wszystko wskazuje na zamieszanie w nią największych miejscowych osobistości: dyrektora szpitala, dyrektora gimnazjum męskiego, a także większości wpływowych kobiet, mających wielki dar obserwacji i subiektywnego wyciągania wniosków.

Mimo oddania klimatu miasteczka, mającego wielkie aspiracje a niewielkie możliwości rozwoju, powieść tę czyta się z mieszanymi uczuciami. Charakterystyczna postać podkomisarza raczej nie fascynuje, jego śledztwo nie nadaje się do filmów akcji i choć wydarzenia nabierają tempa, to tak naprawdę wcale nie jest ono odczuwalne. Niestety – spora część to przestoje i dłużyzny, w których dominantę stanowią: opis miejskich konszachtów i wpływów, a także próby ominięcia głównego toru śledztwa i wyjścia z niego obronną ręką, bez konieczności wskazywania na winnych.

Choć książka ta jawnie flirtuje z kryminałem retro, daleko jej do wybitnych tekstów tego gatunku: jest to raczej próba wkomponowania się, wprawka literacka, która – choć ma potencjał – nie wykorzystuje go w pełni budując napięcie, lecz skupiając się raczej na wątkach humorystycznych czy właśnie: społeczno-obyczajowych, zakreślając drobnomieszczański świat, nic sobie nie robiąc z czytelników, którzy z napięciem oczekują czegoś, co można by dalej nazwać „wartką akcją”.
Zamiast wciągającej sprawy morderstwa jest doskonale zarysowana mentalność ludzi okresu międzywojnia, ich uprzedzeń, lęków i obaw, a także – co niezmiernie ważne – opis silnych postaci kobiecych, które nie dość, że istnieją w miasteczku, to jeszcze całkowicie nim rządzą, sterując decyzjami mężów i kochanków. Szwechłowicz podkreśla swoim tekstem zmieniającą się w owym okresie rolę kobiet, które nie dość, że otrzymały prawo do głosowania, to jeszcze coraz odważniej zaczęły mówić o swoich pragnieniach i aspiracjach – w uczennicach szkoły zarysowane zostało przyszłe, silne pokolenie kobiet.  Książką tą zatem szczególnie zainteresować mogą się osoby zaintrygowane obyczajowością na krótko po odzyskaniu przez Polskę niepodległości.
To nie zbrodnia jest tu najważniejsza – i nie wiadomo czy minus to, czy plus. A rozwiązanie – cóż, najprostsze jest najlepsze. Szkoda, że komplikując – nikt nie bierze go pod uwagę.

piątek, 7 lutego 2014

Miodowa pułapka - Unni Lindell


Tytuł: Miodowa pułapka
Autor: Unni Lindell
Wydawnictwo: Czarna Owca
ISBN: 9788375546323
Ilość stron: 376
Cena: 34,90 zł

Uwierzycie jeśli powiem, że czytałam tę książkę trzy tygodnie?
Rekord (wcale nie chwalebny), jeśli idzie o lekturę kryminałów. Wydawać by się mogło, że książka ta ma wszystko, czego wymagam od dobrego tekstu: silne bohaterki kobiece, wartką akcję, dość bogate portrety psychologiczne podejrzanych, mnogość wątków, nieprzewidywalność, subtelne związki między dwoma sprawami, które ciężko jest zakończyć i konflikty na najwyższym szczeblu.
Niestety, okazuje się, że elementy te nie wystarczają, gdy książce brakuje charakterystycznej dla kryminałów „lekkości w narracji”, która pcha fabułę do przodu, powodując w czytelniku wrażenie współuczestniczenia w, często brutalnych, wydarzeniach.
Nic takiego nie stało się przy lekturze tej książki, toteż ślimaczyła mi się ona niewyobrażalnie.

Historia rozpoczyna się, gdy znika Patrick – jeden z chłopców, którzy namiętnie przebiegali przez ogródek Very Mattson, będący dobrym skrótem na ich drodze ze szkoły. Wszystko wskazuje na to, że będzie to kolejna typowa sprawa porwania, do czasu jednak, gdy odnalezione zostaje ciało Elny Druziki. Początkowo śmierć Łotyszki uznana zostaje za tragiczny wypadek, po czasie jednak w śledczych budzą się wątpliwości co do prawdziwości tej teorii.
W toku dwu śledztw, okazuje się, że te pozornie różne sprawy są ze sobą powiązane cienką siatką zależności.

Śledztwo spoczywa na barkach Cato Isaksena, wpieranego przez Marian – policjantkę niezwykle zdolną, ale też wybuchową i bardzo stanowczą. Mimo jej niewątpliwych umiejętności, Cato nie potrafi się z nią porozumieć – zdaje się bowiem, że to ona sprawuje nad nim władzę a nie odwrotnie, co zupełnie nie jest mu w smak. Pikanterii dodaje fakt jej przyprowadzenie do pracy psa, którego cała załoga śledcza uwielbia, a którego Cato uznaje za jawny przejaw bezczelności i nieposłuszeństwa ze strony partnerki. Oboje są przekonani własnej wyższości, wykłócają się na każdym kroku, co być może mogłoby być uzasadnione i wnieść coś do fabuły, a wniosło… prawie nic.
Prowadzenie sprawy przez dwójkę ludzi o tak silnych osobowościach, których starcia powodują ciągłe wybuchy gniewu jest sprawą wielce trudną.
Tym bardziej, że w gronie ich podejrzanych są mężczyzna, mający ciągoty do dorastających dziewczynek, schizofreniczka i dostawca lodów. Przy prowadzeniu dochodzenia z takimi indywiduami, warto byłoby się postarać o zgranie zespołu śledczego, co niestety nie ma prawa zaistnieć u Lindell.

Choć zakończenie nabiera tempa i pozwala na błyskawiczną lekturę, bardzo monotonny początek zmusza nas do żmudnego brnięcia przez szeregi zapisanych kartek, na których próżno będziemy szukać napięcia żądanego przy kryminałach. Trudno zatem jednoznacznie ocenić tę książkę, której niewątpliwy potencjał nie został w pełni wykorzystany, powodując wiele momentów przestoju i skrajnej nudy.

Intrygował mnie tytuł - i to on pozostaje najmocniejszą stroną książki.

środa, 8 stycznia 2014

Spróbujmy jeszcze raz – Abbi Glines


Tytuł: Spróbujmy jeszcze raz
Autor: Abbi Glines
Wydawnictwo: Pascal
ISBN: 978-83-7642-229-9
Ilość stron: 336
Cena: 34,90 zł



Pierwsza część historii opowiedzianej przez Abbi Glines zrodziła we mnie mieszane uczucia, przybrała bowiem charakter skamienieliny lub mumii – odgrzewała znane schematy, ścierała makijaż nowatorstwa w zamian za całkowite oddanie się we władanie rozwiązań, które ostatnimi czasy nabrały mocy marketingowej i sprzedają się najlepiej. Autorka skupiła się na sferze emocjonalnej bohaterów, nie kusząc się nawet o głębsze penetrowanie ich psychiki – zatrzymała się na całkowicie podstawowych instynktach, pierwotnych emocjach i towarzyszącym im emocjach.

Po krótkim, choć namiętnym związku i równie spektakularnym rozstaniu, Blaire postanowiła wrócić do rodzinnego miasta, by tam uporać się z (pół)prawdą, którą właśnie poznała.
Zamiast jednak znaleźć należne jej ukojenie, w jej życiu pojawia się ktoś, kto nie pozwala przestać jej myśleć o Rushu i kto na zawsze splata ich losy.
Mimo zranienia, dziewczyna ciągle myśli o ukochanym, z którym wie, że nie ma szans na związek. Staje przed trudnymi decyzjami, od których zależy jej dalsze życie.

O ile w pierwszym tomie swoim zachowaniem irytowali mnie przede wszystkim głowni bohaterowie, o tyle teraz moja szczególna uwaga zwróciła się w kierunku Caina,  byłego chłopaka Blaire, który swoją żałosną nachalnością doprowadzał mnie do wrzenia. Urzeczywistnił on tak znany profil człowieka, który za wszelką cenę chce odwrócić niedawne rozstanie, siląc się na coraz bardziej upokarzające zachowanie i deklaracje – choć to częsty przypadek działań, które są niejako bezwarunkowe, toczą się poza człowiekiem, który gdy tylko ochłonie zaczyna ich żałować – i tak miałam ochotę Caina spoliczkować. Rzadko spotyka się aż tak irytujące postaci.

Tym, co jeszcze drażniło, to wulgarne wtrącenia podczas scen erotycznych – zabieg znany już z tomu pierwszego. Choć w normalnych warunkach bohaterowie wypowiadali się z pominięciem przekleństw, gdy tylko znajdowali się w łóżku, z ich ust natychmiast zaczęła spływać cała lista obelżywości, z subtelnym „fuck” na czele. Rola tego słowa jest tu niebagatelna – przypomina mi kultowego już św. Barnabę E.L. James, wtrącanego wszędzie gdzie tylko zaistniała taka możliwość, jednak zupełnie zbędnie, bez jakiegokolwiek umotywowania. Wtrącenia te całkowicie wybijały z rytmu, niczemu nie służyły, chyba że miały pełnić rolę wewnątrztekstowych rozpraszaczy i świadectwa płytkości. Ordynarne wtrącenia zupełnie nie przystawały do reszty wypowiedzi, choć niewątpliwie w jakiś sposób korespondowały z coraz liczniejszymi i śmielszymi scenami łóżkowymi.
Oto z powieści obyczajowej o zabarwieniu romansowym, zrobił nam się erotyk dla młodzieży, tak jednak słaby, że niektóre sceny zamiast ekscytować uchodziły za niesmaczne.
U Glines łożko= nagłe uprzedmiotowienie, pojawianie się słownictwa opisującego szczegóły anatomiczne w sposób daleki od naukowego, wtrącenie określeń nieprzyzwoitych, niestosownych i zupełnie niekorespondujących z językiem występującym w pozostałych scenach. Bohaterowie już nie unoszą się na skrzydłach miłości, lecz nagle stają się wulgarni w nazywaniu tego, co z powodzeniem mogli tytułować zgodnie z dotychczasowymi zasadami. Brakuje tutaj pewnej dyskrecji, niedopowiedzeń, raczeni jesteśmy za to ogromem scen przywołujących na myśl tanią pornografię, opisów poniżej krytyki w tego typu książce, która zupełnie nie zapowiadała podobnych rozwiązań. Daleka jestem od fałszywej pruderyjności, ale wiele scen odrzucało mnie i budziło absmak. Gdyby był to inny typ ksiązki, a całość utrzymana w podobnej stylistyce – nie byłoby problemu. W oczy jednak rzucają się nagłe zmiany poetyki, już nie tyle ze sobą kontrastujące, ile zupełnie nie współbrzmiące.

Przez to, w moim odczuciu, zatraca się główny wątek: historii o docieraniu się, dojrzewaniu do związku, uczeniu się prawidłowych zachowań, ale też o próbie dokonania trudnego wyboru między miłością do dwu kobiet, które nie są w stanie znieść swojej obecności, przez kłamstwa, którymi były karmione przez lata.
Glines stworzyła kronikę wzlotów i upadków, w której bohaterowie miotają się, nie są zdolni do podjęcia ostatecznych decyzji, wciąż kurczowo trzymając się podstawowych emocji.
Jak rozwiąże się ich sytuacja?
Przeczytajcie jeśli nie straszne Wam językowe potworki.


Recenzja poprzedniego tomu:

http://shczooreczek.blogspot.com/2013/11/o-krok-za-daleko-abbi-glines.html



sobota, 9 listopada 2013

Sprzedawca papieru – Mateusz Kaptur


Tytuł: Sprzedawca papieru
Autor: Mateusz Kaptur
Wydawnictwo: Novae Res
ISBN: 978-83-7722-879-1
Ilość stron: 186
Cena: 24 zł


Sprzedawca papieru przyciągnął mnie swoim tytułem i intrygującym opisem – wszystko, co zawiera w sobie słowa „papier”, „książka” stanowi dla mnie wyraźnie perswazyjną funkcję. Nie potrafię oprzeć się tekstom, jak się zdaje, autotematycznym, biorącym pod lupę literaturę, pracę wydawców i tak dalej, i tym podobne.
Tym właśnie skusił mnie Mateusz Kaptur. I tym mnie trochę zwiódł, i trochę rozczarował.

Autor oddaje głos bohaterowi, który po zdanej maturze zastanawia się nad obraniem dalszej drogi życiowej. Staje niejako na rozwidleniu, na którym w dwu przeciwnych kierunkach prowadzą drogi dalszej edukacji i pracy. Tobiasz, zauważając w gazecie frapujące ogłoszenie, postanawia skręcić w uliczkę drugą. Odkąd bowiem pamięta za największą miłość uważa literaturę, a z nią to zdaje się związana praca w Wydawnictwie Paraliterackim, szukającym młodych i bystrych ludzi na stanowisko… sprzedawcy czy – jak odebrałam to ja – akwizytora. Określenie to nie od dziś kojarzy się bardzo negatywnie, stąd też przyszli pracodawcy bohatera nie godzą się na takie nazywanie swojej działalności. Ich spółka ma w założeniu robić coś zgoła innego – sprzedawać marzenia, pomagać ludziom, nieść im pokrzepienie.
Tobiasz, po krótkiej rozmowie kwalifikacyjnej, zostaje oddelegowany z Najlepszym Sprzedawcą w celu całodniowego przyjrzenia się sposobowi ich działania.
On to, puka do drzwi przeróżnych firm i organizacji w poszukiwaniu klienta idealnego – z problemami, takiego, którego bardzo łatwo można będzie zmanipulować. Jonasz ma bowiem jeden niekwestionowany dar – przemawia jak prawdziwy demagog, retorycznie odnosi największe sukcesy, czyniąc ze swojego zawodu prawdziwą sztukę.
Nagabując kolejne osoby, przedstawia im swoją ofertę wydawniczą w sposób niezwykle interesujący. Miałam wrażenie, że budowane przez niego zdania to kpina, satyra na sposób pisania i mówienia o literaturze, satyra na ludzi parających się tworzeniem opinii i obśmianie trywialnych, wyświechtanych sformułowań, co rusz wykorzystywanych przez krytyków i recenzentów. Czyni to Jonasz za pomocą gier językowych, zmienianiu nazw książek, ingerowania w nośne tytuły. Odnosiłam wrażenie, że sprzedając literatur(k)ę, Jonasz tak naprawdę ją obśmiewa.
Przyglądający się metodom działania (nie)akwizytora Tobiasz, jako kandydat na jego miejsce, wielokrotnie z drwiną i zdziwieniem obserwował i w myślach, do których czytelnik ma dostęp, komentował udane transakcje i doskonały sposób przemawiania sprzedawcy do potencjalnego klienta. Dostosowując sposób mówienia do indywidualnej osoby, Jonasz uzyskiwał najlepsze efekty. W książce tej ukazane są strategie marketingowe i metody manipulowania klientem. Słowna propaganda i sloganowe hasła ukazują naiwność ludzką, podatność człowieka na wpływy i słabe przygotowanie psychiczne na odparcie tego rodzaju ataków werbalnych. Część zdań w tej książce, to zestawienia niezrozumiałe, nielogicznie, stylistycznie naganne – za długie, niepozwalające na dostrzeżenie sensu.
Jonasz, przemawiając do swoich klientów odwodzi ich od sedna, tak bardzo nimi manipuluje, że tym zdaje się, iż oferowany przez niego produkt jest im w tej chwili niezbędny do życia. Znamy to, prawda?

Po lekturze tej książeczki mam jednak uczucia mieszane – mimo ważkości podejmowanej problematyki, w mojej głowie kotłuje się pytanie zadawane także przez Tobiasza – czy to pełnowartościowa literatura, czy właśnie – powtarzając za bohaterem – podrób wydawniczy zasłaniający się tematyką i w ten sposób kamuflujący niedoskonałości?
Jeśli chcesz spędzić jeden dzień ze sprzedawcą papieru – bo czegóż więcej? – i poznać metody manipulacji – zapraszam serdecznie do lektury. Dzięki tej książce zobaczysz jak zarabiać na cudzym nieszczęściu, łatwowierności i chęci poprawienia sobie jakości życia.
Czy jednak kupienie tej książki, nie jest właśnie takim krokiem naiwnego czytelnika?

niedziela, 25 sierpnia 2013

Zegarek z różowego złota – Richard Paul Evans


Richard Paul Evans to autor, po którego książki zawsze sięgam z pełnym zaufaniem, wiedząc, że dostarczy mi lektury na wysokim poziomie. Jego słodko-gorzkie opowieści każdorazowo zaspokajały moje czytelnicze wymagania, które stawiałam sobie, wiedząc z jakim typem fikcji będę miała do czynienia.
Tymczasem zaufanie pokładane przeze mnie w Evansie zostało nadszarpnięte – Zegarek z różowego złota rozczarował mnie pospieszną narracją. Choć opowieść ta skrywała w sobie wielki potencjał, mam dojmujące wrażenie, że nie został on przez autora wykorzystany. Boleję nad tym, że – jak się zdaje – Evans zaczyna tworzyć powieści na akord, przestając szanować czytelnika, u którego szacunek wypracował sobie przez lata tworzenia naprawdę dobrych historii. Oby było to wydarzenie jednostkowe – widząc jednak ilość jego książek, które pojawiają się na rynku z coraz większą częstotliwością, nie sposób nie zauważyć, że z wielką dozą prawdopodobieństwa Evans przerwał dopieszczanie swoich tekstów i zamiast jednej porządnie skonstruowanej i przemyślanej książki rocznie – mamy ich około pięciu. Sprzeda się, bo autor stał się rozpoznawalną i cenioną marką, a jednak – nie o to chodzi, nie tym zaskarbił sympatię czytelników.

Zegarek z różowego złota to opowieść, której bohaterami są MaryAnne i David – para pochodząca z różnych środowisk, która postanawia iść razem przez życie. Mężczyzna bierze pod opiekę ciężarną bohaterkę, stając się ojcem dla jej córki – Andrei.
Do tej pory jego jedyną pasją było kolekcjonowanie zegarów, na którą to mógł sobie pozwolić ze względu na pokaźny dochód. Teraz jednak, porzucił pogoń za pieniędzmi, oddając się rodzinie. Ich historia sięga początków XX wieku, kiedy to niesprawiedliwość społeczna i rasistowskie poglądy miały się jeszcze doskonale. Jako że David przyjaźnił się z Murzynem Lawrencem, budził powszechne kontrowersje.
Pewnego dnia, bohater przypadkowo znajduje się na miejscu zbrodni popełnionej w samoobronie, wiedząc jednak, że sąd nie postąpi sprawiedliwie, bierze na siebie całą winę.
Decyzja ta na zawsze zmienia życie jego najbliższych, którzy na przekór bolesnym doświadczeniom będą musieli opowiedzieć się po jednej ze stron: miłości lub nienawiści.

Evans stworzył historię podejmującą ważny problem, a jednak nie zadbał o nią tak, jak powinien. Pędząca i co rusz zmieniająca się akcja wcale nie jest tutaj znakiem jakości, lecz raczej symbolem niedopracowania, który miał ukryć wszelkie niedociągnięcia.
Opowieść o rasizmie, przyjaźni, sile miłości i nadziei zaklętej w zegarku z różowego złota, przekazywanego z pokolenia na pokolenie, stała się przewidywalną historią dwójki ludzi, którzy zdecydowali się sprzeciwić konwenansom, odważyli się żyć inaczej i przerwać pogoń za pieniędzmi. Evans kreśli postaci, które dostrzegają ulotność życia, które pragną celebrować każdą chwilę, jaką zostali obdarzeni. A jednak: w przestrzeni językowej tej czci brakuje, ustępuje ona miejsca pośpiechowi, nachalnej zmianie akcji, ciągłym zawirowaniom, poprzez które gubi się właściwy sens książki. Traci ona przesłanie, które zatracone zostaje w tej gonitwie.
Powieść ta pędzi z taką prędkością, że nie sposób zidentyfikować się z żadnym z bohaterów, ba! nie sposób zapamiętać nawet ich imion.
To lektura na dwie godziny, która powinna być podłożem do wielu refleksji, a staje się jedynie opowieścią, o której szybko zapomnimy, bo należycie nie wybrzmiała.

Jeśli szukacie opowieści o poszukiwaniu szczęścia i jego kruchości – być może odnajdziecie się w tej historii.  Dla mnie jednak, zbyt wiele w niej bieganiny, za mało skupienia się na najważniejszym; zbyt wiele poruszonych wątków, które nie zostały dopracowane. Bardzo przeciętnie.


środa, 14 sierpnia 2013

Obok Julii – Eustachy Rylski


Bohaterem książki Obok Julii jest Jan Ruczaj, którego poznajemy, gdy ten ma 20 lat i pracuje w bazie samochodowej.  Jego życie przewraca się do góry nogami, gdy ktoś w miasteczku widzi jego nauczycielkę – Julię.
Proza Eustachego Rylskiego charakteryzuje się pewną sennością, niespieszną akcją, leniwie sącząca się fabułą, dusznością i gęstością. Ma się wrażenie, że wydarzenia są lepkie i narzucające się, mimo że tak naprawdę jest ich niewiele. Chciałoby się rzec – idealna na upały, kiedy wszystko wydaje się powolniejsze, ospałe, mozolne. Rylski doskonale żongluje słowami, przechodząc od wypowiedzi czysto refleksyjnych do opiewających konkretne wydarzenia, mające fundamentalne znaczenie dla snutej opowieści.
Jego opowieść determinowana jest przez przemijanie ukazane w formule pór dnia. Młodość symbolizowana jest przez znane w kulturze zestawienie z porankiem, dojrzałość i starość zaś – z południem i resztą dni. Tekst Rylskiego skrzy się od aluzji i niedopowiedzeń, którymi ten operuje z nieprzeciętną biegłością.
Podobnie rzecz ma się z melancholią wyzierającą niemalże z każdej stronicy: Julia – nauczycielka narratora, będącego jednocześnie jednym z głównych bohaterów – stanowi ucieleśnienie tęsknot za przeszłością, pewnym niespełnieniem i niewykorzystaniem darowanych szans. Jej postać rzuca się cieniem na całe życie opowiadającego, który raz po raz oddaje się przemyśleniom dotyczącym wspomnień, próbuje je uporządkować, nadać im właściwą hierarchię i stawia pytania o sens owych uporządkowań.
Język powieści jest bardzo zróżnicowany – raz stanowi poetyckie rozważania, sentymentalną pogoń za przeszłością ubraną w liryczne zwroty, za chwilę przeobrażając się w potoczysty i wulgarny. Jego użycie uzależnione jest od sytuacji, w której znajduje się bohater – gdy przebywa sam ze sobą, oddając się wspomnieniom, język upodabnia się do języka poezji; gdy zaś znajduje się w towarzystwie kolegów, dostosowuje się do nich i wspina się na rejestry wulgarne, męskie, oschłe, całkowicie odmienne od używanych w samotności. Ciekawa jest ta gra językiem widoczna u Rylskiego, to jedna z ciekawszych przestrzeni tego tekstu: przestrzeń lingwistyczna, bardzo specyficzna, oddająca nastrój i ukazująca przybieranie masek, odsłaniająca uczuciowość, ale też przed nią się wzbraniająca.
Nad opowieścią tą snuje się widmo Hemingwaya i Iwaszkiewicza, obecnych w opowiadaniach przywoływanych przez narratora. Ich duchy zdają się patronować opowiadanej historii.

Proza Rylskiego może męczyć i męczy. Jest ciekawa, ale ta senność i niespieszność po czasie już nie dodaje jej uroku, lecz dekoncentruje, powoduje roztargnienie. Perypetie Julii i głównego bohatera nie skupiają na sobie uwagi czytelnika, dopiero finał rekompensuje wiele. Mam wrażenie, jakoby autor z rozwagą zaplanował taki nastrój: uśpił czujność czytelnika, rozleniwił go, wprowadził bezruch, po czym zakończył mocniejszym akcentem. 

czwartek, 8 sierpnia 2013

Szeptem - Becca Fitzpatrick


Szeptem to jedna z książek, na którą czaiłam się od dnia premiery. Próbowałam ją kupić, wygrać, pożyczyć, ale zawsze bez efektu. Coraz bardziej hurraoptymistyczne recenzje wzmagały tylko mój apetyt. Teraz jednak, bezpośrednio po lekturze – czuję zawód. Liczyłam na kawał rewelacyjnej prozy, który uzasadniałby cały szum wokół niej wytworzony, a tymczasem otrzymałam kolejną serię młodzieżowa, niespecjalnie wyróżniającą się spośród innych zaskakującą i nowatorką fabułą. To raczej kolejna kalka, próbująca odświeżyć pewne schematy poprzez wprowadzenie innych niż wampiry postaci, nie zapominając przy tym, że to, co dobrze się dziś sprzedaje to hybrydy i bohaterowie z pogranicza fantastyki.
Jak to z kalkami bywa – czyta się ją dobrze, bowiem ona buduje poczucie bezpieczeństwa spowodowane obcowaniem ze znanymi schematami i chwytami, ale niestety nie oferuje nic ponad tę chwilę lekkiej rozrywki, którą z powodzeniem można by wymienić na inną książkę reprezentującą ów gatunek. Mamy człowieka, mamy upadłego anioła (cóż za nowatorstwo w dobie wampirów!), który powinien go zabić, a jednak rodzące się między nimi uczucie całkowicie zmienia oczywiste relacje. Skąd my to znamy? Jedynym co wyróżnia tę książkę spośród innych jej podobnych, to niebanalna okładka. Poza tym – Fitzpatrick stworzyła pewniaka, powieść bazującą na modnych i kasowych schematach. I ani się obejrzeliśmy, a mamy trylogię. Sprawnie napisaną [podobno! Feruję wyroki na podstawie pierwszego tomu], ale bardzo mocno inspirowaną. Zresztą – przy tej tematyce łatwo popaść w banał, niszcząc potencjalnie ważną opowieść, zamieniając ją w festiwal pustych  i utrwalonych już w kulturze gestów. Fitzpatrick do tego nie dopuściła, ale oryginalnością nie zgrzeszyła.
W jej powieści łączą się przestrzenie, przenikają się i wzajemnie na siebie oddziałują.
Nasz świat to tylko jedna z rzeczywistości. Oprócz ludzi zamieszkują go także inne istoty, w tym aniołowie – nawet ci upadli. Jednym z nich jest Patch – osoba, na widok której Norze miękną kolana, a serce zaczyna szybciej bić. Mimo że za wszelką cenę stara się go unikać, wydaje się, że chłopak ją śledzi. Jako, że w życiu Nory i jej przyjaciół zaczynają zdarzać się nieprzyjemne wypadki, za wszelkie zło obwinia ona Patcha… Niestety, nawet pomimo wszechogarniającego ją poczucia zagrożenia, nie potrafi mu się oprzeć.
Czytając tę książkę nie mogłam przestać wzdychać nad miejscami topornym stylem, truizmami, trywialnymi porównaniami, swoistą językową fanfaronadą, chwalipięctwem dotyczącym znajomości nośnych motywów i ich przenoszenia na karty książki. Zdaje się, że autorka krzyczy z książki: mam chwytliwy wątek i gwarantowany hit.
Akcja, mimo wielu zawiłości, ślimaczy się i nie potrafi nabrać rozpędu. Dopiero ostatnie kilkanaście stron, to naprawdę godna uwagi narracja, snuta ze świadomością celu – równie przewidywalnego jak cała reszta, ale jednak konsekwentnie zrealizowanego. Powiedzieć, że się rozczarowałam to mało. Mam jedynie nadzieję, że kolejne tomy zrekompensują mi tę naprawdę mierną powiastkę dla nastolatek miłujących serie Dary Anioła i Zmierzch. Ufam i głęboko wierzę, że później będzie lepiej, bo jeśli kolejne dwa tomy zachowały zdobytą popularność tylko dzięki kolejnym klonom fabularnym, to przestanę ufać w to, że współczesna literatura młodzieżowa ma jeszcze cokolwiek do zaoferowania. Trąci indolencją twórczą.

Jednym zdaniem? Przeciętnie, ale zjadliwie.

Za książkę dziękuję: