Sekrety francuskiej kuchareczki to książka, z którą miałam
spory problem. Zaczęłam ją czytać ponad miesiąc temu i od razu poczułam, że nie
była to odpowiednia chwila. Na kilometr śmierdziało mi ramotką, toteż zrażona,
przez długie tygodnie nie potrafiłam się przemóc, by do tekstu Marie-Morgane Le
Moel wrócić.
Sama siebie zwabiłam jednak
podstępem i szczęśliwie lekturę zakończyłam, utwierdzając się jednak w przekonaniu,
że najmocniejszą stroną tejże są umieszczone pomiędzy kolejnymi rozdziałami
przepisy. Nie oznacza to wcale, że całość wypada w całościowym ujęciu miernie.
W moim odczuciu nie jest to
jednak książka do pochłonięcia na raz, lecz raczej pozycja do podczytywania
między innymi lekturami – w ramach odciążenia, zrelaksowania, może nawet
zresetowania. Nie stawia ona sobie bowiem za cel ani skłonienia do głębszych
refleksji, ani nie prowokuje do intelektualnego wysiłku. Jej funkcja jest
czysto ludyczna – ma bawić i odprężać, pozwalając na chwilkę zapomnienia.
Sekrety francuskiej kuchareczki to swoisty pamiętnik –
prostota językowa wysuwa się na plan pierwszy, język przypomina codzienny,
daleko mu do literackiego, a opisywane wydarzenia wybrane zostały – mam wrażenie
– przypadkowo. Są to właściwie zapiski kobiety, która od dzieciństwa nastawiona
była na rywalizację – najpierw z bratem bliźniakiem, później o względy mężczyzn,
wreszcie – o uwagę czytelników. Jej losy są dość zwichrowane – z dużą
konsekwencją zakochiwała się w kolejnych Kanadyjczykach, którzy ranili ją
mniej lub bardziej. Odnosiłam wrażenie, że z kolejnych związków autorka
nie wynosiła żadnej nauki – żyła chwilą, nie myślała o konsekwencjach,
zapominała o zaszłościach, bez cienia zwątpienia dawała kolejną i kolejną
szansę. Wiało nudą, wszak ileż można czytać o nieudanych związkach na chwilę.
Właściwie moją uwagę udało się autorce skupić skutecznie tylko raz – w momencie,
gdy opisywała starania bohaterki o to, by pozostać w Australii, w której
znalazła sobie narzeczonego. Perspektywa Francuzki nie do końca zrozumianej w nowym
świecie, nie zawsze traktowanej poważnie, lecz raczej – uważnie – była dość
ciekawa, choć i tutaj można było pokusić się o więcej szczegółów.
Lekka lekturka, do której z powodzeniem
można zerkać w chwilach, w których większe skupienie jest
nieosiągalne: w drodze do pracy, w kolejce do lekarza czy sklepu, w przerwie
od codziennych obowiązków. Na próżno szukać w niej jednak czegoś
ambitnego, niewolna jest ona także od fragmentów niezwykle słabych (szczególnie
zniechęcający jest właśnie początek, później autorka zaczyna nabierać rozpędu w
swej narracji. Zanim jednak na dobre się rozkręci, całość zostaje urwana –
zakończenie także pozostawia wiele do życzenia. Owo zawieszenie akcji potęguje
wrażenie, jakoby za ostatnią stroną kryło się kilka kolejnych, które zapomniano
dołączyć do wydania. Kompozycja jest nie do końca spójna, a jedyna konsekwencja
jaką widzę, zachowana została przy cytowaniu kolejnych receptur na mamine
potrawy przerobione na własną modłę, dodawane do każdego wydarzenia łączonego
we wspomnieniach z jakąś potrawą).
Moich oczekiwań książka ta nie
spełniła, być może jednak miłośniczki Francji znajdą w niej upodobanie. Jeśli nie - warto przynajmniej zakosztować potraw, które proponuje autorka.
blog, blog literacki, co warto czytać, literatura francuska, Marie-Morgane Le Moel, opinia o książce, recenzja, recenzje książek, Sekrety francuskiej kuchareczki, Wydawnictwo Kobiece
Książka zbiera różne opinie i czuję, że szybko po nią nie sięgnę. Nie jestem też miłośnikiem wszystkiego, co francuskie więc raczej odpuszczę. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńI słusznie, bo nawet gdybyś była, to mogłabym Ci zaproponować znacznie lepsze pozycje o tej tematyce;)
OdpowiedzUsuń