sobota, 12 marca 2016

Wyjątkowy rok – Thomas Montasser



Książki autotematyczne: o samych sobie, bibliotekach, księgarniach, procesie twórczym są niesamowitym wabikiem. Nie było chyba jeszcze takiej, na którą nie dałabym się skusić, nawet jeśli warstwa kolorystyczna (a ta ma duży wpływ na mój komfort czytania) nie do końca by mi odpowiadała. Podobnie było w przypadku niewielkiej publikacji Thomasa Montassera, dziennikarza i pracownika uniwersyteckiego.

Książeczka ta jest dla mnie paradoksalna – kiepska i w miarę dobra jednocześnie, oczywiście pod różnymi względami.

Jeśli chodzi o pomysł na fabułę, jest to oczywiście odgrzewany kotlet. Oto Valerie przejmuje opiekę nad księgarnią swojej zaginionej ciotki i mimo że dotąd nie była z powieściami za pan brat, odkrywa ich wielki urok, dostrzegając tym samym jak niepewnym był jej związek z mężczyzną. Zamiast sklepik zlikwidować, jak było to pierwotnie jej zamierzeniem, spędza w nim coraz więcej czasu. Pewnego dnia znajduje dość dziwną książkę – niedokończoną, wybrakowaną. Ma wrażenie, że jest to śmieć, gdy tymczasem do księgarni wpada klient, dla którego ma ona wyraźnie wielkie znaczenie.

Topos tajemniczej księgi zmieniającej życie jest wszystkim doskonale znany. Zapowiada przyjemną, nieraz wciągającą lekturę, obfitującą w wielość wątków i tajemnic.

Nie tym razem. Odnoszę wrażenie, że Wyjątkowy rok to jedynie szkic powieści, która dopiero miała powstać. Mnoży się w niej od urwanych wątków, kwestia tajemniczej powieści, będącej skądinąd punktem wyjścia do większej historii, jest przemilczana niemalże przez cały tekst, jej motyw pojawia się sporadycznie, wprawiając czytelnika w konfuzję. Właściwie nie ma tutaj akcji, a to co wydawało się problemem wiodącym, zostało potraktowane po macoszemu.

Dobre jest jedynie (wciąż jednak jedynie dobre, nie świetne) odtworzenie klimatu starej księgarni – zapach papieru, starannie dobrany asortyment, specyficzna, choć nieliczna klientela. Pojawiają się cytaty do zapisania, każdorazowo dotyczące istoty literatury, przyjemności płynącej z czytania – za te można być autorowi wdzięcznym, choć nie są one odkrywcze, stanowią raczej znane komunały, ubrane w nieco inny zestaw słów.

Z przykrością muszę przyznać, że po raz kolejny dałam się nabrać chwytającemu mnie za serce wątkowi, który nie został dobrze wykorzystany. A właściwie – nie został spożytkowany. Bo wykorzystany został zmyślnie – pewnie niejedna osoba nadzieje się na książkę tak jak ja, licząc na emocje, otrzymując rozczarowanie. Gwarantując autorowi, mimo wszystko, fałszywą i zupełnie niezasłużoną poczytność.


Rzadko to mówię, ale… nie polecam. Nie odnajduję żadnego grona czytelników, dla którego książka ta mogłaby być atrakcyjna – fani tajemnic się zawiodą, miłośnicy prozy autotematycznej będą rozczarowani, zwolennicy długich ksiąg będą musieli obejść się smakiem. 

6 komentarzy:

  1. Dobrze, że trafiłam na Twój tekst nim dałam się uwieść uroczej okładce, która tak kojarzy mi się z filiżanką herbaty, że niemalże pachnie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zainteresowała mnie przepiękna okładka. :-) Szkoda, że książka nie okazała się taka jakiej się spodziewałaś.

    OdpowiedzUsuń
  3. A okładka taka śliczna, o!

    OdpowiedzUsuń
  4. To prawda, ale na niej według mnie niestety się kończy:(

    OdpowiedzUsuń
  5. Zupełnie nie taka, szkoda czasu!

    OdpowiedzUsuń
  6. Masz rację! A w środku przykra niespodzianka...:(

    OdpowiedzUsuń