Rzecz dotyczy
TifAni FaNelli, kobiety, która w wieku czternastu lat doświadczyła
traumatycznych wydarzeń, będących konsekwencją nastoletniej hulanki i brawury.
Bohaterka za wszelką cenę stara się zmazać piętno młodzieńczych win, rzucając
się w świat sukcesu i blichtru. O jej dobre imię ma po latach zawalczyć
poświęcony jej film dokumentalny, w którym zarówno ona, jak i ci, którzy
przetrwali, opowiadają o tym, czego doświadczyli.
Z produkcji
niezadowolony jest narzeczony Ani, Luke, mający być jej przepustką do
bezpiecznego i znaczonego pieniądzem świata. Oprócz niego na jej pewność siebie
mają pracować rozmiar XS (wciąż za duży, przecież w jej świecie noszenie
takiego świadczy niemal o otyłości!) i praca w kobiecym magazynie, w którym
słowa penis i wzwód stanowią podstawę niemalże każdego artykułu.
Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie to
książka-chaos. Pierwsze kilkanaście, ba! kilkadziesiąt stron (będąc uczciwą,
ponad połowa publikacji) stanowi dla czytelnika walkę o ogarnięcie tego, co
autorka próbuje przekazać. Narracja staje się w pewnym momencie bełkotem,
gadaniną bez ładu i składu, w której bałagan potęgowany jest przez
prowadzenie narracji dwutorowej – tej osadzonej w teraźniejszości i tej retrospektywnej,
bez jakiegokolwiek zaznaczenia z jakimi czasami mamy właśnie do czynienia.
Samodzielne zorientowanie się w umiejscowieniu czasowym nieco trwa, bowiem
bohaterowie są dokładnie Ci sami, historie nakładają się na siebie i próbują
wzajemnie oświetlać, choć tak naprawdę jedynie wprowadzają dodatkowy
nieporządek.
Przyjmując, że
książka ma około 450 stron, ponad 300 z nich nieźle mnie umęczyło. Gorączkowo
zastanawiałam się dlaczego została ona uznana za fenomen, co stanowi o jej
wartości i z jakiego powodu towarzyszą jej zachwyty. Nie dziwi jedynie
chęć ekranizacji – to, co nie udało się w książce, można bowiem doskonale
wykorzystać w filmie, portretując postać TifAni z wyraźnym
zaznaczeniem tego, który fragment opowieści dotyczy jakiego etapu jej życia –
nie jest to trudne. Wystarczą inni aktorzy i
voilà!
Mimo że
ostatnie strony książkę ratują, bo wiele (w końcu!) wyjaśniają, a narracja
staje się uporządkowana, to wrażenie jakie pozostawiła we mnie lektura
pozostaje niezmienne: straciłam cenny tydzień na próbę przebrnięcia przez tekst,
podczas którego mogłam przeczytać inne pozycje. Mam wrażenie, że gdybym czytała
tę powieść na wstecznym, miałaby ona o wiele większą moc rażenia i nie opierała
się jedynie na próbach dociekania tego CO tak właściwie się stało, CO tak mocno
zmieniło bohaterkę i CZEMU nikt tego wreszcie nie wytłumaczy i DOKĄD to wszystko właściwie zmierza.
Sporą część książki
stanowi zapis myśli głównej bohaterki – jej rozważań na temat małżeństwa,
którego wcale nie chce, a które jednak ma ugruntować jej status społeczny, o
stosunku do swojego nauczyciela angielskiego, o wspomnieniach wyniesionych ze
szkoły – wszystkie te myśli plączą się i zagęszczają, nie mając ze sobą jakiegokolwiek
związku.
Tym co się autorce udało, to zarysowanie wyrazistych postaci: jakkolwiek byśmy bowiem TifAni nie lubili, nie da się ukryć, że nakreślona została wzorowo, podobnie zresztą jak pozostali, mniej istotni dla całości.
Wydaje się, że
Knoll napisała książkę, która w domyśle miała przestrzegać nastolatki
(kobiety?) przed pogonią za światem, który ma im dać spełnienie za wszelką cenę,
o próbach zdobycia awansu społecznego i zatarcia niechlubnej przeszłości (także
tej związanej z pochodzeniem). Zdaje się, że autorka próbuje powiedzieć, by tej
wartości szukać w sobie samym, a nie w zasobności portfela swojego
czy otaczających nas ludzi. Być może krzyczy także o pustce świata pozornego
sukcesu, pokazuje w jak trudnych sytuacjach stawiani są (na własne
życzenie) młodzi ludzie i do jakich tragedii może to doprowadzić; ukazuje
niedojrzałość relacji, trudność w ich nawiązywaniu, pokazuje z jaką
łatwością żart może obrócić się w tragedię i jak słaba jest ludzka
psychika, co rusz atakowana.
Być może. Forma
jednak całkowicie zdominowała ten przekaz, czyniąc z książki kolejną
jałową opowieść, uchodzącą za bestseller. Towarzyszący lekturze chaos jeszcze
długo pozostanie w mojej pamięci.
blog książkowy, blog z recenzjami, Jessica Knoll, Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie, opinia o książce, recenzja książki, Znak
Ojej, ten chaos, bałagan i paplanina bezsensu nie zachęcają niestety. Ja nie mówię, że ciągle musi być akcja, krew, trupy i nie wiadomo co... ale nie znoszę stron nie wnoszących tak naprawdę niczego wartościowego. Czuję, że też by mnie umęczyła :-)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńMam na półce... I jestem ciekawa jak ja ją odbiorę :)
OdpowiedzUsuńLubię takie motywy w książkach, z pewnością będę musiała sie w nią jak najszybciej zaopatrzyć.
OdpowiedzUsuńNo to ciekawa jestem bardzo jak ją odbierzesz;)
OdpowiedzUsuńNa pociechę dodam, że jestem w mniejszości krytykującej tę powieść, więc są spore szanse, że Ci się spodoba;)
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem zatem Twoich wrażeń po jej lekturze;)
OdpowiedzUsuńMam dokładnie takie same wrażenia! Do tego dodałabym płaskie postacie bez wyrazu oraz brak jakiegokolwiek napięcia. O akcji już nie wspomnę.
OdpowiedzUsuńa ja się nie zgodzę, na mnie zrobiła bardzo duże wrażenie i wychodzi na to, że nie tylko na mnie, bo ta książka była inspiracją i motorem do działania dla młodych polskich dziewczyn i dzięki niej powstała nowa marka ubrań Just Your Story.
OdpowiedzUsuńCóż, ja jedynie wyraziłam swoje zdanie, oczywiście nie negując innych - wszak każdy ma prawo do własnego;) I taki urok literatury, że jest jej tyle, by każdy mógł znaleźć swoją;)
OdpowiedzUsuńJednak wcale nie uważam, że najwyższym dobrem płynącym z przeczytania świetnej książki jest impuls do stworzenia marki ubrań - tym bardziej, że jest ona bardzo droga i - o ile mi wiadomo - mocno podszyta działaniami marketingowymi samego Wydawcy:) Tym bardziej, że zaczęła funkcjonować niemalże w dniu premiery książki...:)
Dla mnie ważniejsze są jednak przeżycia wewnętrzne:)
Pozdrawiam ciepło!