poniedziałek, 29 lipca 2019

Porcelanowy konik - Helen Tursten



Masz dość słodkiej literatury bombardującej Cię ze wszystkich stron? Korci Cię, by przeczytać coś, gdzie zamiast szampana leje się krew, a zamiast pocałunków bohaterowie oferują sobie strzał w plecy?

Porcelanowy konik może być tym, czego szukasz. Od razu uprzedzam - nie jest to kryminał wysokich lotów ani - sic! - dzieło mistrzyni szwedzkiego kryminału (znam prawdziwych mistrzów i Helen Tursten nie znajduje się na liście), ale rozrywkę na jako takim poziomie może on zapewnić. Oczywiście jeżeli nie masz dużych wymagań.

Autorka, którą wydawca chce mienić pretendentką do tytułu mistrzowskiego była mi dotąd zupełnie nieznana. W Polsce poza Porcelanowym konikiem, wydano jeszcze Zabójcze domino, Śmierć przychodzi nocą oraz Mężczyzn, którzy lubią niebezpieczne zabawy. O żadnej. nich wcześniej nie słyszałam, mam więc szczęście, że zaczęłam od czegoś, co ma być w dalszej perspektywie pierwszym tomem serii z detektyw Irene Huss.

Rzecz dzieje się w ciemny, listopadowy dzień. Na mokry chodnik na Molinsgatan w Goteborgu spada Richard von Knecht - mężczyzna, którego upadku nikt nie widział, nikt zatem nie może nic powiedzieć na jego temat. Brak bezpośrednich świadków, brak zeznań. Sprawa wygląda na samobójstwo, a jej rozwiązaniem ma zając się Irene Huss. Jedyną osobą przebywającą wówczas w pobliżu była spacerująca z psem staruszka. 

Bardzo szybko w mieście pojawiają się kolejne ofiary, a to co pozornie jawiło się jako samobójstwo staje się elementem układanki w sprawie tajemniczych morderstw, każdorazowo wyglądających na przypadkowe. Sprawa pierwszej śmierci staje się tematem publicznej debaty, bowiem jej ofiarą padł członek bardzo bogatej i wpływowej rodziny. Niestety, pozostali przy życiu krewni denata nie są specjalnie pomocni: zdaje się, że wszyscy przywdziali maski i nabrali wody w usta, byle tylko nie wyjawić rodzinnych sekretów, które - jak można się domyślić - do najprzyjemniejszych nie należą. Zdeterminowana Huss próbuje wszelkich środków, by rozwiązać sprawę, jednak bardzo szybko naraża na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale również swoich bliskich. 

Choć wszystkie elementy, które wykorzystała Tursten są zazwyczaj składnikami dobrego kryminału, tutaj zabrakło ikry. Powieść jest mało angażująca i nie potrafi tego zmienić ani ilość morderstw, ani nowych wątków wplatanych do sprawy. Całość najzwyczajniej w świecie się... wlecze. Autorka stara się być do bólu dokładna i z wielką pieczołowitością oddaje opisy czynności wykonywanych przez śledczych, co jest najzwyczajniej w świecie zbędne i - niestety - sprawia, że czytelnik odpływa myślami bardzo daleko, wcale nie śledząc w swej głowie poczynań bohaterów, lecz oddając się rozważaniom zupełnie niezwiązanym z powieścią - co by tu na obiad, ciekawe co słychać u Kaśki? Pisarka nie wykorzystała potencjału swego tekstu, zabiła go ilością nudnych opisów, unikając jak ognia pędzącej akcji, co w konsekwencji sprawiło, że czytelnik tak naprawdę modlił się o finał. I nie, wcale nie dlatego, że tak szaleńczo ciekawiło go rozwiązanie. Dlatego, że chciał książkę odłożyć i poszukać na półce czegoś ciekawszego. Może instrukcji składania regału? A może słownika języka polskiego, by upewnić się, że błędy, które zauważył naprawdę są błędami, a nie tylko wytworem jego wyobraźni?

Nie będę oszukiwać - nie polecam. Jest tyle dobrych kryminałów wokół, że naprawdę nie zachęcam do czytania czegoś, co w najlepszym wypadku może zostać nazwane przeciętnym. Bo i po co?


0 komentarze:

Prześlij komentarz